Ech... Jak słucham Reqieum, to jestem ze mną źle. Po prostu jest tragicznie... znowu... chociaż nie powinno.
Zaczęło się całkiem niewinnie. Opierdziel za to, że byłam na wykładzie. Nie wspominając o chorobie, co się ciągnie za mną w nieskończoność i nie jestem w stanie z niej wyjść, bo nie wiedzą, co dokładnie jest przyczyną problemów...
Później doszedł totalny ignor ze strony ludzi. Mam wrażenie, że wszyscy wokół zapomnieli o moim istnieniu. Od urodzin jakbym zniknęła. Dosłownie. Nie mam pojęcia czemu... Jakbym była duchem.
Do tego rodzina mi się daje we znaki. Usłyszeć od ojca, że za parę lat stracę poczucie harmonii i że nie oglądam żadnych muzycznych programów i że tylko japońska muzyka mnie interesuje i że cała praca, jaką oni włożyli (podkreślam - ONI!!) pójdzie na marne. Już poszła - bo nie mam kompletnie talentu muzycznego, nie mam zdolności manualnych, nie mam żadnych predyspozycji do grania na instrumencie. Nie kręci mnie muzyka klasyczna, nie mam do tego drygu.
Generalnie przysłowiowe ziarnko do ziarnka a zbierze się miarka. Po kolei coraz to więcej się nawala, jestem i tak podrażniona chorobą a jeszcze wszystko mi dokłada kamieni na plecy. W końcu się ugięłam. W końcu nie daję rady. Nie wytrzymuję. Myślałam, że doświadczenie sprawi, że to nie wróci, że sobie poradzę mając wspaniałego chłopaka przy boku. Jednak z dnia na dzień słabnę. On mnie ledwo trzyma, a ja się trzymam tylko dlatego, by go nie zasmucać bardziej. Dla siebie nie byłabym już w stanie walczyć. Podstępne cholerstwo...
Depresjo - póki co wygrywasz, lecz wiedz, że wygram tą wojnę!